Orzeł Parysów - strona nieoficjalna

Strona klubowa
  • Wyniki ostatniej kolejki:
  • Promnik II Łaskarzew - GC United Gassy 5:1
  • Orzeł Baniocha - Burza Pilawa 3:2
  • Laura II Chylice - Jedność II Zabieniec 1:3
  • KS Sobienie Jeziory - KS Rzakta 2:3
  • Nadstal Krzaki Czaplinkowskie - LZS Rokola Otwock Wielki 6:1
  • Vulcan II Wólka Mlądzka - Orzeł Parysów 6:2
  • KS Glinianka - Amur Wilga 1:6
  •        

Logowanie

Ostatnie spotkanie

Vulcan II Wólka MlądzkaOrzeł Parysów
Vulcan II Wólka Mlądzka 6:2 Orzeł Parysów
2013-11-17, 17:00:00
     
oceny zawodników »

Wyniki

Ostatnia kolejka 13
Promnik II Łaskarzew 5:1 GC United Gassy
Orzeł Baniocha 3:2 Burza Pilawa
Laura II Chylice 1:3 Jedność II Zabieniec
KS Sobienie Jeziory 2:3 KS Rzakta
Nadstal Krzaki Czaplinkowskie 6:1 LZS Rokola Otwock Wielki
Vulcan II Wólka Mlądzka 6:2 Orzeł Parysów
KS Glinianka 1:6 Amur Wilga

Statystyki drużyny

Ankiety

Czy Orzeł Parysów wywalczy w tym sezonie awans do A-Klasy ?

Najlepsi typerzy

Zaloguj się, aby typować.
Lp. Osoba Pkt.
1. mscygan 60
2. orzelparysow 33
3. arek195 27
4. Oktan95 18
5. lolek119 3
6. trebacz98 0
7. Awgan94 0

Zczuba.tv

Historia

  HISTORIA


ULKS-u ORZEŁ PARYSÓW


SPISANA PRZEZ

FRELKA FRANCISZKA


PARYSÓW’ 1956/2006


Moja przygoda ze sportem miała miejsce w mojej najwcześniejszej młodości. Rozpocząłem kopanie piłki jak każdy młokos. Tak samo czynili to moi koledzy. Przed nami na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych grali w piłkę nasi starsi koledzy. Poświecę im trochę miejsca w moich wspomnieniach. Większość z nich uczęszczała do różnych szkół- przeważnie ogólnokształcących i przyjeżdżała na wakacje do Parysowa. Właśnie podczas wakacji nasi poprzednicy rozgrywali mecze towarzyskie na Targowicy.
Były to wielkie wydarzenia zważywszy, że w tamtych latach nie było nie tylko telewizji, ale nawet radia. Parysów nie był jeszcze zelektryfikowany. Razem ze swymi rówieśnikami chodziłem na te mecze. Z tego, co pamiętam grali przez trzy lub cztery sezony po dwa lub trzy mecze w Parysowie. Jeździli też na rewanże. W drużynie tej grali: Stanisław Frelek, Marian Zając, Zdzisław Frelek, Wacław Oskroba, Piotr Frelek, Wacław Pacek, Wiktor Całka, Zdzisław Bachański, Franciszek Nikita, Karol Ponceleusz i Stefan Frelek. Był to podstawowy skład, wymieniłem ich od bramkarza do lewoskrzydłowego. Kilka razy drużynę zasilał Zdzisław Zabiegałowski, który z Myśliborza (tam wyjechał po wojnie z rodzicami) przyjeżdżał w odwiedziny do Parysowa. Przez drużynę moich starszych kolegów jak przez każdą przewinęło się jeszcze drugie tyle zawodników. Spróbuję ich starszymi kibicami tymi, którzy jeszcze żyją przypomnieć.
A więc byli to Jan Nowosielski, Ryszard Rogowski, Władysław Legat i Stanisław Serżysko.

Trudno mi szczegółowo opisać mecze, których kolejność i przebieg zacierają się w mojej pamięci. Z tego, co pamiętam, u siebie, czyli w Parysowie, nie przegrali żadnego meczu. Grali z Trąbkami, Pilawą, Garwolinem i Stoczkiem kilka razy. Najciekawsze były dwa mecze rozegrane ze Stoczkiem. U siebie wygrali (ze Zdzisławem Zabiegałowskim i Frankiem Nikitą) 4:2, a rewanż w Stoczku bez Zdziśka Zabiegałowskiego przegrali 0:3. Wszystkie mecze w Parysowie oglądałem ze swoimi 12-13-letnimi kolegami z wielką przyjemnością. Było to dla nas wielkie przeżycie. W ostatnich meczach, jakie rozegrali nasi starsi koledzy skład się w sposób znaczący zmienił. Nie przyjeżdżał Zdzisiek Zabiegałowski, wyjechał z Parysowa Franek Nikita, zmarł Piotr Frelek. Inni też przestali z różnych względów grać, tak bywa w każdej drużynie. Okaże się, że przez drużynę, w której grałem ja, przewinęło się też ponad dwudziestu zawodników. Z drużyny moich starszych kolegów, którym poświęcam trochę miejsca, wielu już nie żyje. Są to: Władysław Legat, Piotr Frelek, Marian Zając, Wacław Oskroba, Wiktor Całka, Ryszard Rogowski, Karol Ponceleusz. Myślę, że przynajmniej kilkadziesiąt zdań warto jest poświęcić dla tych, którzy byli inspiratorami sportu w Parysowie, tym bardziej, że jak już wspomniałem wielu z nich nie żyje. W końcowej ich przygodzie z piłką mieliśmy z kolegami po szesnaście lat i rozegraliśmy z nimi mecz towarzyski. Drużyna naszych starszych kolegów była już w rozsypce, a my mieliśmy rozpocząć swoją przygodę z piłką. Zremisowaliśmy wtedy na Targowicy 4:4. Kilku z nas już wtedy zwróciło na siebie uwagę. Rozegraliśmy jeszcze kilka meczów towarzyskich z Trąbkami, Pilawą i Garwolinem. Z Pilawą u siebie wygraliśmy 3:2, a na wyjeździe przegraliśmy 0:2. Najbardziej zapamiętałem przegrany mecz 4:5 z juniorami Garwolina. My też byliśmy jeszcze juniorami. W tym czasie na kilka wakacyjnych dni przyjechał do mnie kolega ze szkoły Koreańczyk Se-Kwan-Dżo. Najbardziej przeżył on tą minimalną przegraną. Ze złości aż się rozpłakał, nie mogłem go po meczu uspokoić. Wmówił w siebie, że przez niego przegraliśmy. Grał przecież dobrze. Był bardzo ambitny. Uważał, że aby zrobić miejsce dla niego w drużynie wyeliminowali innego kolegę z Parysowa. Tak przecież nie było, bo jak wspomniałem grał dobrze i w składzie mieścił się swobodnie. Grałem z nim w szkole i widziałem, jaką wartość sportową swoją osobą przedstawia. Muszę powiedzieć, że skład, z tego, co pamiętam, mieliśmy niezły. Grał z nami Wiesiek Zabiegałowski (młodszy brat Zdziśka),który był dla nas dużym wzmocnieniem. A jednak przegraliśmy. Kolejności padających bramek nie zapamiętałem. Sędziował nam Marian Zając. Wtedy wydawało mi się, że sędzia był zbyt gościnny dla naszych przeciwników. Choć stronniczego sędziowania ja nie oczekiwałem, to jednak po tym meczu czułem pewien niesmak. A może nie miałem racji? Nie pomogła nam po przerwie grająca orkiestra braci Piłków. Ci starsi panowie przygrywający nam prawie cały czas bardzo nam chcieli w ten sposób pomóc. Szczegółów pozostałych meczów nie zapamiętałem.

Na poważnie rozpoczęliśmy grać w 1956 roku. Były to już tzw. Mecze mistrzowskie. Rozpoczęliśmy od najmniejszej klasy „D”, bo tylko taka była możliwość. Pamiętam, że pierwszy mecz rozegraliśmy wiosną 1956 roku z Wygodą. Przegraliśmy tam jedną bramkę……Grał z nami Zdzisiek Bachański z dawnej drużyny. Przegrywaliśmy do przerwy w takim stosunku bramkowym. Wtedy, gdy się przegrywa wszyscy do wszystkich mają nie zawsze uzasadnione pretensje. Tak też było i między nami. Efektem tego był fakt, że nastąpiły dość znaczne „przemeldowanie” składu. Między innymi Januszek Romanek i ja cofnęliśmy się z ataku do obrony. Na niewiele się to zdało, ale wyżej tego meczu nie przegraliśmy. Pozostał wynik taki, jaki był do przerwy. Składu dokładnie sobie nie przypominam. Wykrystalizował się on dopiero w następnych meczach. Gorycz porazili pierwszego mistrzowskiego meczu odczuliśmy, ale musieliśmy ją przełknąć.

Następny mecz mieliśmy rozegrać w Sobolewie. Zjechaliśmy się tam z różnych stron, ponieważ większość z nas mieszkała poza Parysowem. Chcąc jeszcze bardziej wzmocnić drużynę, przyjechałem do Sobolewa z kolegą ze szkoły Stanisławem Oleszczakiem(Olkiem).Wspaniały chłopak, przypadł do gustu wszystkim kolegom i grał z nami prawie cały sezon. „Olek” grał na stoperze, Januszek na prawej, a ja z konieczności na lewej obronie. Kazik Anczarski prawie cały czas również z konieczności w bramce. Mówiąc z konieczności mam na myśli nasze słabe warunki fizyczne. Kazik, choć bardzo dobry w bramce, był zbyt niski, ja zbyt filigranowy jak na obrońcę. Widocznie to wystarczyło, skoro graliśmy na tych pozycjach w najważniejszych meczach. Wyjątki były w mniej ważnych meczach, ale o tym napiszę w innym miejscu. Wracając do meczu w Sobolewie to przegraliśmy tam 4:5. Każdy, kto interesuje się piłką nożną, wie, że na boisku przeciwnika gra się „pod górkę”. Trudno jest wygrać, ale nie jest to niemożliwe. Za tą nikłą porażkę 4:5, w rewanżu odbiliśmy sobie z tym samym przeciwnikiem z nawiązką. W Parysowie też z „Olkiem” wygraliśmy …a więc pogrom! O „Olku” jeszcze wiele napiszę w dalszej części moich wspomnień. Z Łaskarzewem na wyjeździe wygraliśmy 2:1. Pamiętam wspaniały rajd Janusza Romanka do przodu, z którego ktoś strzelił gola. W Parysowie z tym samym Łaskarzewem wygraliśmy. Również bardzo wysoko, ale nigdy nie udało nam się wygrać do zera. Przy wysokich wynikach korzystnych dla nas zawsze tą jedną bramkę traciliśmy. Nie była to wielka strata, ale była. Oczywiście wszystkie wysokie wyniki padały w Parysowie. Były też remisy i dwie porażki (tylko dwie na własnym boisku przez dwa lata). Do tego jeszcze wrócę, ponieważ nie opisałem do końca pierwszego roku rozgrywek. W meczach ze Świdrem też poszło nam gładko. Na wyjeździe wygraliśmy 3:1. W Parysowie rozgromiliśmy ich. Z Wygodą rewanż u siebie wygraliśmy 3:1, natomiast rewanż z Pilawą na wyjeździe koledzy wygrali 10:5 beze mnie. O tym napiszę w innym miejscu. W tym pierwszym roku graliśmy jak już wspomniałem w klasie „D” bez porażki na własnym boisku. Nawet nie zremisowaliśmy. Przegraliśmy, jak wynika z powyższego, w Wygodzie 1:2, Sobolewie 4:5 i koniec. Reszta to nasza wygrana u siebie i na wyjazdach. Nie trudno wywnioskować, że zdobyliśmy mistrzostwo klasy „D” i awansowaliśmy o oczko wyżej do klasy „E”. Pomógł nam w znacznym stopniu mój kolega ze szkoły „Olek” grający na stoperze. Grał wspaniale, trudno było go przejść. Wielka szkoda, że choć chciał z nami grać, to jednak musiał pozostać z powodu wyjazdu z Warszawy po ukończonej szkole. Jego osoba jeszcze niejednokrotnie będzie wspominana między innymi przy opisywaniu rozgrywek szkolnych. W klasie „E” już bez „Olka” szło nam trudniej, ale nie najgorzej. Wracając do pierwszych meczów w klasie „D” chciałbym stwierdzić, że większość z nas grała w korkach kupionych za własne pieniądze. Pierwsze korki-nowe pomógł mi okazyjnie kupić Kazik za 70zł.Była to dobra „dniówka” na państwowej posadzie. A jeśli dwóch miało po 10zł, to mogli napić się wódki. Część kolegów grała w trampkach również własnych. Organizując potańcówkę podczas ferii świątecznych, uzyskaliśmy pewną sumę pieniędzy na bilety, (jeśli dobrze pamiętam ok.700 zł). I właśnie za te pieniądze kupiliśmy kostiumy biało-czerwone. Jeden komplet, a na getry pieniędzy nie wystarczyło, więc kupiliśmy za swoje. Nasze mamy prały nam te kostiumy, aby na każdy mecz były czyste i świeże. Takie były początki. W międzyczasie kupiono nam drugi komplet kostiumów i kilka par korków za pieniądze ze Zrzeszenia LZS w Garwolinie(tak to się chyba nazywało).Miało to swój epizod, z powodu, którego ja nie pojechałem z kolegami na mecz do Pilawy. Pamiętam, że kupiono korki dla połowy drużyny. Otrzymali je najlepsi piłkarze. Dla mnie zabrakło, obraziłem się i nie pojechałem na mecz do Pilawy. Prawdą jest, iż tłumaczono mi, że małych numerów nie było, ale ja w tych swoich wygranych i rozbitych nie bardzo mogłem grać. Bolały mnie stopy. Odczuwałem prawie każdy krok. Nie ukrywam, że odbiło się to szerokim echem- Franek nie pojechał na mecz! Kibice nie dali mi przejść chodnikiem tylko dopytywali się, dlaczego nie grałem. Naszymi opiekunami byli panowie Jan Rogowski (ojciec Ryśka), Wacław Szeląg i Tadeusz Frelek. Ten ostatni był stryjecznym bratem mojej mamy. Pamiętam go siedzącego pod swoim drzewem na schodkach. Na mój widok aż go coś poderwało i grzecznie ustawił mnie obok siebie.-Teraz mów, o co ci chodzi, dlaczego nie grałeś? Powiedziałem bez złości, ale z żalem, o co mi chodzi. Wysłuchał mnie uważnie. Na koniec rozmowy wypowiedział zdanie, które zapamiętałem:, „Co oni bez ciebie zrobią?” Trochę przesadził, ponieważ w Pilawie koledzy beze mnie wygrali 10:5. Tadeusz wypowiadając powyższe słowa znał wynik meczu, ale tak mu się powiedziało. Ktoś inny mógł powiedzieć zupełnie coś innego, np. „Bez ciebie też sobie poradzili”. Koledzy jak i opiekunowie nie mieli do mnie pretensji, przynajmniej mi tego nie mówili. Rozmawiałem na ten temat z innymi zagorzałymi kibicami, między innymi z moim wujkiem Bernardem Anczarskim, powtórzył mi moją rozmowę z Wacławem Szelągiem (Czapnikiem). „Co" Franek jest złym graczem, że pominęli go przy zakupie korków?”- pyta wujek „Franek jest bardzo dobrym graczem”- odparł „Czapnik” a za chwilę dodał: ”Mnie się wydaje, że Rysiek Rogowski rozpędzi tą drużynę”. Taka była mniej więcej treść rozmowy. Natomiast mnie osobiście wydawało się, że Rysiek nie miał ani takiego zamiaru, ani możliwości, aby rozpędzić drużynę. Nie on ją organizował, ale takie słowa padały. Ja nie miałem personalnie do nikogo pretensji. Miałem żal, ale trudno powiedzieć, do kogo. Rozpisałem się na ten temat, bo utkwiło mi to w pamięci nie, dlatego, że nie kupiono mi korków w tym czasie, co innym kolegom, ale dlatego, że na następny mecz kupiono mi cudowne, „wyczynówki”. Takich nie miał nikt. Dziś wolno mi się domyślać, że były dużo droższe, a z tańszych nie było mojego numeru. Nie było innego wyjścia, trzeba było kupić Frankowi te cudowne wyczynówki. Pamiętam, że otrzymałem je, ale nie pamiętam, od kogo, podczas treningu koło szkoły. Rzeczywiście były cudowne i odbijałem się w nich od murawy jak na sprężynach, ponieważ miały elastyczne wkładki. Myślę, że swoją grą spłaciłem dług wdzięczności wszystkim tym, którzy przyczynili się do sprawienia mi takiego prezentu jak również tym, którzy się po tym czasie o mnie upomnieli. Korki te odróżniały się od innych swoim biało-czarnym kolorem, a młodzi chłopcy wzdychali:, „ale koreczki”, przyglądając się, gdy zakładałem je na swoje nogi. Kilka słów o opiekunach drużyny. Już wspomniałem, że byli nimi z własnej chęci panowie Jan Rogowski, Wacław Szeląg i Tadeusz Frelek. Dwaj pierwsi grali pierwsze skrzypce w Ochotniczej Straży Pożarnej i mieli samochód strażacki w swoim zasięgu, więc podwozili nim nas na mecze wyjazdowe. Ryzykowali, bo w razie pożaru, musieliby się, jak przypuszczam, mocno tłumaczyć. Na szczęście w tym czasie, gdy rozgrywaliśmy mecze wyjazdowe, pożarów nie było. Na niektóre mecze jeździliśmy pociągami, albo samochodami z Garwolina. Różnie z tym bywało. Było też trochę zabawnych historii z tymi wyjazdami, ale o tym napiszę później. Rozgrywki w klasie „D” w pierwszym tchu opisałem nie po kolei, ponieważ pamięć jest zawodna i łatwiej jest pisać o meczu i zaraz o rewanżu. Tak też będę wspominał rozgrywki w klasie „E”. Jeszcze wspomnę o kolegach, którzy nie grali z różnych względów przez cały sezon w klasie „D”, ale od czasu do czasu grali. Tak jest w każdej albo w prawie każdej drużynie. Byli to: Zenon Całka, Tadeusz Hubera , Leszek Pachla, Eliasz Borkowski, Tadeusz Kutwiński. Wspomniałem o opiekunach, ale tak naprawdę bez fałszywej skromności chciałbym powiedzieć, że ton całej drużynie pod każdym względem nadawaliśmy w pięciu. Byli to Kazik Anczarski, Rysiek Cabajewski, Januszek Romanek, Janek Rogowski i ja. O tej piątce dziewczyny w Parysowie napisały balladę. Ale to już inna sprawa i o tych dziewczynach napiszę w innym miejscu. Po awansie do klasy „E” trzeba było pomyśleć o wzmocnieniu drużyny, a tu jak na złość ubył nam „Alek”, zawodnik, którego nie było łatwo zastąpić. Jak się później okazało nie ma rzeczy niemożliwych? Wycofaliśmy z ataku Janka Rogowskiego- „Leonka” na środek obrony, zamiast „Olka”. Nie bardzo chciał, ale musiał tak jak wcześniej Januszek Romanek i ja. Zgłosił chęć do gry Stanisław Badurek i Ryszard Wardak.Ten drugi mieszkał Trąbkach, był swego czasu naszym przeciwnikiem, ale jego drużyna rozleciała się. Chciał grać i wybrał naszą drużynę. Dziś dokładnie nie pamiętam jak to się stało. Faktem jest, że grał z nami do końca rozgrywek tak jak Stasio Badurek. Mieli wśród nas pewne miejsce. Przydałoby nam się jeszcze 2-3 zawodników, ale nie było skąd ich wziąć. Nie wspomniałem, że przez cały czas naszej przygody z piłką nie mieliśmy trenera. Trenowaliśmy sami. W klasie „E” podstawowy skład tworzyli następujący koledzy, od bramkarza do lewoskrzydłowego: w bramce Kazimierz Janczarski, w obronie: Jan Romanek, Jan Rogowski i ja,: w pomocy Stanisław Nowosielski i Tadeusz Żurawek; w ataku: Ryszard Wardak, Ryszard Rogowski, Jan Nowosielski, Ryszard Cabajewski i Stanisław Badurek. Od czasu do czasu grali i inni, teraz ich ujmę a potem o każdym z nich napiszę parę słów. Stefan Frelek-„Szpagat”, Stanisław Frelek- „Sionek”, Zdzisław Bachański, Stanisław Oskroba, Marian Anczarski i Zdzisław Nowosielski-„Saczek”. Trzej pierwsi grali obok Ryśka Rogowskiego i „Julusia” w drużynie naszych starszych kolegów. Trzej ostatni to wtedy juniorzy, ale od czasu do czasu jeden z nich grał. Powinienem wspomnieć jeszcze o jednej rzeczy, a raczej o jednym fakcie, który godny jest, aby to uczynić. Po awansie do klasy „E”, ale jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek pojechaliśmy bodajże do Wołomina. Tam mieścił się Okręgowy Związek Piłki Nożnej. Szczegółów nie pamiętam, ale zapamiętałem coś, co godne jest uwagi. Do Wołomina pojechaliśmy, jeśli dobrze pamiętam, w pięciu. A więc była to nasza piątka „Cabaj”, Januszek, Kazik „Leonek” i ja. Urzędnik, z którym rozmawialiśmy zaproponował nam, abyśmy, jeśli chcemy, nadali drużynie nazwę. Zaskoczyło to nas trochę, ale pamiętam, że powiedziałem do kolegów następujące słowa: Może nadamy drużynie nazwę „PARTYZANT”. Koledzy przyklasnęli i od tej pory na afiszach, które wypisywał Januszek Romanek, używaliśmy tej nazwy. Dziś po tych latach zastanawiam się, skąd mi to przyszło do głowy. Może sentyment do Partyzantów, którzy w pierwszym roku rozgrywek byli naszymi zagorzałymi kibicami. Muszę dodać, że była to wiosna 1957 r. i słowo „Partyzant” nie było wtedy wcale modne. Jeszcze rządzili spadkobiercy Stalina, a partyzanci wcale się nie chwalili tym, co robili w czasie okupacji. Tak a nie inaczej nazwaliśmy drużynę i myślę, że zrobiliśmy partyzantom w Parysowie dużą przyjemność. Nikt nam tego nie mówił, ale prawie wszyscy partyzanci przychodzili na mecze i byli zagorzałymi kibicami tak jak w pierwszym roku rozgrywek. Dziś nie jestem w stanie powiedzieć, co nami pokierowało, że nadaliśmy drużynie nazwę „Partyzant”. Może nami pokierował fakt, że zasłużyli sobie na to swoim poświęceniem podczas okupacji i dotychczas nikt im za to nie podziękował. Wręcz przeciwnie, zesłano ich zaraz po wojnie w większości na Syberię. Na szczęście w tym czasie, gdy my graliśmy w piłkę, z małymi wyjątkami powrócili do domów. Mówiąc o partyzantach mam oczywiście na myśli AK-wców. Większość z nich już dziś nie żyje, ale kilku jeszcze spotykam. Wtedy, gdy graliśmy w piłkę. Mieliśmy 18-20 lat, a partyzanci po około 40 lat. Byli to mężczyźni w sile wieku, byli naszymi ojcami, wujkami, kuzynami, sąsiadami lub dobrymi znajomymi. Warto było dla nich grać, warto było grać w drużynie o nazwie „PARTYZANT” Jak już wspomniałem, rozgrywki w klasie „E” będę opisywał nie po kolei. Dokładnie trudno byłoby mi opisać je po kolei, bo i pamięć zawodna, a opisując mecz i od razu rewanż będzie mi łatwiej oraz doda to, jak mi się wydaje, trochę pikanterii. Pierwszy mecz w klasie „E” rozegraliśmy z Wesołą. Były tam dwie drużyny, jedna cywilna a druga wojskowa. Właśnie z cywilami rozegraliśmy pierwszy mecz u siebie i wygraliśmy 3:2. Mecz bez historii. Na rewanż nie pojechaliśmy, ponieważ przeciwnik wycofał się z rozgrywek. O meczach z drużyną wojskową z Wesołej napiszę w innym miejscu.
DRAMATY ZE ŚRÓDBOROWEM

Te dwa mecze, które rozegraliśmy ze Śródborowem, pozostaną w mojej i zapewne nie tylko mojej pamięci do końca życia. Na własnym boisku nie mieliśmy zwyczaju przegrywać, ale jak się okazało w sporcie wszystko jest możliwe. Pierwszy mecz rozegraliśmy w Parysowie. Wydawałoby się, że rozgrywamy mecz jak każdy i po jakimś czasie większość z nas zapewne myślała, iż przeciwnik jest w granicach naszych możliwości. Prowadzimy 1:0, a więc wydaje się, że przeciwnik jest na przysłowiowym widelcu. W tym meczu Kazik Anczarski, nasz etatowy bramkarz, zagrał w polu na lewej pomocy, tuż przede mną. On zawsze tak jak chciał grać w ataku, ale w tym jak i innych meczach nie chcieliśmy przemeldować składu. W bramce grał Stanisław Frelek -„Siasiek”, dziś pan inżynier, z którym spotykam się, ponieważ obydwaj mieszkamy w Józefowie. Stasio był dobrym bramkarzem, ale należy pamiętać, że: był od nas starszy 3 lub 4 lata i okres swojej świetności miał poza sobą. Jak wspomniałem prowadzimy?1:0. Przeciwnik atakuje z determinacją. Obaj z Kazikiem na lewej stronie defensywy dajemy koncert gry. Pamiętam, że obydwaj byliśmy w bardzo dobrej formie. Zazwyczaj na lewej pomocy grał Tadek Żurawek, ale w tym meczu przesunęliśmy go na prawą pomoc. Grał, więc na prawej stronie defensywy, z Januszkiem Romankiem. Szło im też bardzo dobrze. Pamiętam, że walka była nieprawdopodobna o każdy metr boiska i o każdą piłkę. Jestem po jednym z nieudanych ataków przeciwnika osaczony przez trzech zawodników w narożniku boiska. Posiadam piłkę, ale pole manewru mam niesłychanie ograniczone, Kazik znajduje się blisko mnie, ale podawać mu prawdopodobnie nie mogłem. Spróbowałem sam i pamiętam z tego tylko tyle, że po „wkręceniu” w ziemię trzech przeciwników po kolei słyszałem petardę śmiechu. Oswobodzony prowadzę piłkę do przodu i nagle wyrasta mi jak spod ziemi stoper przeciwnika Zbyszek Drozd, ogromne chłopisko. Wśród publiczności przeraźliwy pisk dziewczyn. Za sobą czuje oddech Kazika(bardzo słusznie i mądrze asekurował mnie) nie chcąc, więc ryzykować, podaję mu piłkę piętą do tyłu. Trzej przeciwnicy zostali daleko z tyłu, czwarty też nic nie wskórał, a Kazik wiedział, co zrobię z piłką. Popędził jeszcze bardziej do przodu i podał piłkę kolegom z ataku. Januszek z Tadkiem na prawej stronie, jak wspomniałem, też dawali sobie radę. Niby dobrze nam idzie a jednak stało się coś nieprawdopodobnego. Po jednym z ataków przeciwnika, środkiem „Leonek” – ta zapora nie do przebycia „obcina się” i jest 1:1. Miał to być „wypadek przy pracy”, zapewne większość z nas wtedy tak myślała. Stało się jednak inaczej, bo oto jeden z następnych ataków środkiem znowu na „Leonka” i jest 2:1 dla Śródborowa. Kazik o „Leonku” mówił, że jest to zapora nie do przebycia. Ja się z tym zawsze zgadzałem. Był wszechstronny, miał obydwie nogi, grał dobrze głową, dobrze wykonywał wślizgi. Nie chcę twierdzić autorytatywnie, ale był chyba jeszcze lepszy niż „Olek”. Był bardzo odważny, ale ze Śródborowem miał słabszy dzień. Dwa razy „obciąć” się w jednym meczu to coś nieprawdopodobnego. Z tych dwóch obciachów padły dwie bramki. Do końca meczu pozostało kilka minut, najwyżej dziesięć. Nacieramy z pasją, nie schodzimy z połowy boiska przeciwnika. Kibice myśleli zapewne, że wyrównamy lada moment, bo przyzwyczajeni byli do naszej wygranej. Przeciwnik cofnął się całą drużyną, by bronić korzystnego dla siebie wyniku. Muszę przyznać, że choć głupio przegraliśmy ten mecz to jednak nie z byle, kim. Nie wszyscy wiedzą, że drużyna ze Śródborowa jako jedyna wygrała z Wojskowym Klubem Wesoła. My po przegranym meczu- pierwszym mistrzowskim na własnym boisku, schodzimy z opuszczonymi głowami. Kibice pocieszają nas poklepując po ramionach. Na nie wiele to się zdało, do „Leonka” nie miał nikt, z tego, co pamiętam, pretensji. Po meczu odbyła się jak zwykle zabawa, a „Leonek” za złości rozpłakał się i mówił, że przez niego przegraliśmy mecz. Wmówił w siebie tak jak kiedyś mój kolega Koreańczyk. Obiektywnie rzecz biorąc było trochę jego winy, ale nie cała wina. Na wynik meczu pracuje cała drużyna. A może było trochę winy sympatycznego Stasia w bramce?
REWANŻ ZE ŚRÓDBOROWEM

Po kilku tygodniach jedziemy na rewanż do Śródborowa. W międzyczasie rozgrywamy mecze z innymi drużynami(opiszę je wszystkie). A więc jedziemy do jaskini lwa. Nie byli oni jak już wspomniałem słabi. Gdyby byli słabi, to w Parysowie mogliby nam strzelić dwie bramki tyle, co strzelili, ale my powinniśmy strzelić im pięć lub sześć. Tak się nie stało, bo oni wiedzieli jak się gra w piłkę. Wracam do meczu rewanżowego. Wyjeżdżając do Śródborowa wszyscy mieliśmy w pamięci ten przegrany mecz na własnym boisku. Pamiętam, że jadąc do Śródborowa byliśmy wszyscy bardzo skupieni, mało rozmowni. Fizycznie do tego meczu-jak mi się wydaje, byliśmy bardzo dobrze przygotowani. Jeśli dobrze pamiętam to nawet kibice, nawet ci najbardziej nam oddani i którzy zmieścili się w ciężarówce, którą jechaliśmy na mecz, nie byli zbyt rozmowni. Dziś wydaje mi się, że wtedy każdy z piłkarzy i kibiców zadawał sobie pytanie jak to będzie w tym Śródborowie, co nam przyniesie ten dzień. Muszę stwierdzić, że przyniósł i to bardzo dużo. Mecz rozpoczął się od środka boiska, jak każdy. Sędziował Zdzisiek Bachański, często grający z nami piłkarz. Moim zdaniem sędziował obiektywnie. My byliśmy zmobilizowani fizycznie i psychicznie do ostatnich granic. Nie mogliśmy przeboleć tego tak głupio przegranego meczu w Parysowie. Kolejności bramek, które padały dla nas i dla przeciwnika trudno do dziś pamiętać. Może, dlatego, że mecz toczony był w bardzo nerwowej atmosferze. Rewanż nam się udał, bo wygraliśmy 3:2. Graliśmy z ogromną determinacją. Przeciwnik grał brutalnie. Zapamiętałem końcówkę tego meczu. Prowadzimy 3:2, do końca jest, jak nas poinformował jeden z kibiców 5 minut. Cytuję dokładnie słowa pijanego kibica „Za pięć minut zakończy się mecz piłkarski, a zacznie się bokserski”. Nie była to wesoła dla nas informacja, zważywszy, że prawie wszyscy kibice naszych przeciwników byli pijani. Nasz wspaniały, już nieżyjący kolega, Tadzio Żurawek został w brutalny sposób „skoszony” na kilka minut przed końcem meczu. Grał w tym meczu jak w większości innych na lewej pomocy, a więc w moim bezpośrednim sąsiedztwie. Dziś trudno w to uwierzyć, ale twardy chłopak grał przez około 10 ostatnich minut na jednej nodze ledwie podpierając się drugą. Padał, co chwilę, ale wytrwał do końca i od czasu do czasu mówił, że wystarczy mu jedna noga. Chciał nam pomóc i dlatego nie zszedł z boiska. Jakby tej grozy było mało, to jeden z zawodników drużyny przeciwnika wypowiedział następujące słowa „Skosić jeszcze tego lewego obrońcę”. Nie trudno było wywnioskować, że chodzi o mnie. Czyżby pamiętał, że na boisku w Parysowie ośmieszyłem go i jego dwóch kolegów? Ale ja zrobiłem to po sportowemu „wkręcając” ich trzech po kolei w ziemię. Ja dbałem o własne kości i nie grałem brutalnie, ale jeśli ktoś jest złośliwy, to nie jest łatwo ustrzec się od tej złośliwości. Znałem tego złośliwca z A10 z Międzylesia-pracowaliśmy w jednym zakładzie. Na hasło „skosić tego lewego obrońcę” odpowiedziałem słownie w sposób ostry, ale kontaktu z nim i jego kolegami unikałem. Starałem się ich wyprzedzać i pozbywałem się szybko piłki, ale nie na oślep. Na czym polegała ostrość mojej odpowiedzi? „Spróbuj to zrobić, to ja jutro pójdę na montaż i w obecności twojego majstra strzelę cię w mordę.” Dziś trudno mi stwierdzić, czy umiejętne ogrywanie przeciwników, czy moje słowa uchroniły mnie od skoszenia. Kilka słów, dlaczego ja mogłem sobie pozwolić na takie powiedzenie. Otóż bezpośredni przełożeni mojego przeciwnika, brygadzista i mistrz, potrzebowali ode mnie łaski. Ten chłopak też o tym wiedział. Pracowałem wtedy w Międzylesiu w kontroli technicznej i nie zawsze musiałem „puścić” słabszej jakości detale a działu mechanicznego. Przychodzili, więc przełożeni mojego przeciwnika z montażu, aby coś tam przepuścić, bo zależało im na wykonaniu planu. Niejednokrotnie czyniłem to, oczywiści w granicach rozsądku. Dlatego mogłem sobie pozwolić na takie stwierdzenie, że dostanie w mordę ten pseudoewaniak, który krzyknął, aby mnie „skosić”. Żal mi było, że nie udało mi się obronić Tadka Żurawka. Nie przypuszczałem, że aż tak będą brutalni. My, mimo że przegraliśmy u siebie 1:2, pozwoliliśmy im zejść z boiska o własnych siłach Ina dwóch nogach. Wracając do hasła wypowiedzianego przez pijanego kibica o zbliżającym się meczu bokserskim, wiedziałem, że ten mecz a raczej pierwsze minuty po meczu nie zakończą się dla nas zbyt ciekawie. Nasi kibice też wiedzieli, co się święci. Powsiadali, więc wszyscy do samochodu blisko kabiny kierowcy, tak, aby zrobić dla nas miejsce z tyłu samochodu. Opuścili też przezornie plandekę, aby przed kamieniami uchronić siebie i ewentualnie tych z nas, którzy zdołali wskoczyć do ciężarowego samochodu po zakończonym meczu. Nareszcie-koniec meczu! Ja nie miałem zamiaru dziękować przeciwnikom za rozegranie meczu, a taki był i jest po dziś dzień zwyczaj. Nie było, za co takim łobuzom dziękować. Wycelowałem, więc wzrokiem w kierunku samochodu i zacząłem uciekać. Tak też zrobili moi koledzy, ale nie wszyscy w jedną stronę. Ja przebiegłem przez całą szerokość boiska w kierunku samochodu, słyszę, że ktoś krzyczy „nie bić bramkarza”, a więc Kazika. Dobre i to. Na oglądanie się nie było czasu. Z opowiadania wiem, że jeden z pijanych kibiców biegł za mną z nożem. Obserwował to wszystko mój kolega kibic-Tadek Wysocki przez uchyloną lekko plandekę. Może dosięgnąłby mnie nożem jak po drabince wskakiwałem do ciężarówki, ale wtedy Tadek dosięgnął go pompką w łeb. Piszę w łeb, bo trudno używać w tym wypadku określenia głowa. Oprócz mnie schroniło się w samochodzie jeszcze trzech a najwyżej czterech kolegów, a reszta rozproszona po lesie przybiegła na Komisariat Milicji w Otwocku. Pamiętam, że było to 3 października w imieniny Teresy Witkowskiej. Na imieniny byli zaproszeni wszyscy jej koledzy, a opóźnienie powrotu do Parysowa było bardzo duże. Teresa czekała razem z innymi koleżankami do późnego wieczora. Ja na imieninach- mimo zaproszenia, nie byłem, pojechałem do Międzylesia, wtedy tam mieszkałem. Tadek Żurawek też na imieniny nie pojechał. On wyznaczył sobie inne zadanie. Dowiedziałem się o tym od niego po kilku dniach. Jeździł mianowicie po wszystkich zabawach w rejonie Otwocka z milicją i wygarniał łobuzów. To był cały Tadek, poświęcił imieniny, aby sprawiedliwości stało się zadość. On ich prawie wszystkich znał, mieszkał w Otwocku. Opowiadał mi, że zjawiając się z milicją, na jednej z zabaw został niewinnie zapytany: „Tadziu, po co przyjechałeś?” Odpowiedź była krótka i brzmiała: „po ciebie, brać go i tego też”. I tak po kolei, aż wygarnięto wszystkich, co trzeba. Była później rozprawa sądowa, ale moi koledzy nie byli mściwi, nie pojechaliśmy na rozprawę. Ktoś tam trochę powiedział, ale wszystko rozeszło się po kościach.

Wracając do mecz, to prawie wszyscy byli w mniejszym lub większym stopniu poturbowani. Narzekał „Leonek”, że miał posiniaczoną klatkę piersiową. Nikt nie został tak „skoszony” jak Tadek. Nasz sędzia, Zdzisiek Bachański zostawił w Śródborowie kawałek marynarki zawadzony nożem przez pijanego kibica.

DWA REMISOWE MECZE Z OTWOCKIEM

Nie wszystkie mecze zapamiętałem w jednakowym stopniu. Myślę, że moi koledzy również. Czasem trudno jest przypomnieć sobie wynik meczu i skład grupy, w której graliśmy. Graliśmy mecze mistrzowskie przez dwa lata. Pierwszy rok i inni przeciwnicy, drugi rok to awans i też inni przeciwnicy. Z Otwockiem mecz u siebie rozegraliśmy bez historii. Pamiętam, że padł wynik 2:2. Prowadziliśmy 2:0 i przeciwnik zdołał wyrównać. Rewanż w Otwocku utkwił mi bardziej w pamięci, nie, dlatego, że był brutalny tak jak w Śródborowie. Odbył się w sposób kulturalny tak jak mecz w Parysowie. Dlaczego rewanż w Otwocku utkwił mi bardziej w pamięci? Była to dobra drużyna, szło nam ciężko-przegrywamy 0:1. W pewnym momencie podbiega do mnie „Juluś” i mówi: „idź do przodu”, a sam został na mojej pozycji-lewej obronie. Nie wiem, co mu się stało, bo zrobił to tylko raz, właśnie w Otwocku. Zrozumiałem, że mam zająć jego pozycję na środku ataku. Tak też się stało. Widocznie rozruszałem atak, bo po kilku minutach padło wyrównanie, jest1:1. Nie pamiętam, kto strzelił bramkę, ale na pewno nie ja. Po wyrównaniu znowu ten sam „Juluś” podbiega do mnie i mówi: „cofnij się”. Zamieniliśmy się, zajmując swoje pozycje. Prawdą jest, że „Juluś” był kapitanem drużyny i grał bardzo dobrze. Strzelał najwięcej bramek, ale w tym wypadku popełnił błąd. Jak mu nie szło, to mógł mnie zostawić w ataku do końca meczu. Może byśmy wygrali. Do końca meczu wynik nie uległ zmianie i mecz zakończył się remisem 1:1. A więc dwa remisy z Otwockiem, 2:2 u siebie i 1:1 na wyjeździe. „Juluś”, jak wspomniałem, choć grał naprawdę dodrze, to jednak nie ustrzegł się i drugiego błędu, o którym napiszę przy okazji meczów z wojskową drużyną z Wesołej. Ten błąd dotyczył incydentu z Januszkiem Romankiem.
MECZE Z GARWOLINEM

Na kilka godzin przed meczem byłem niejednokrotnie pytany (myślę, że moi koledzy również) jak dzisiaj będzie, wygracie? Odpowiedź moja była zawsze jednakowa: „Nie wiem”. Mówiłem to szczerze, bo skąd mogłem wiedzieć. To jest sport, a ci kibice, którzy zadawali takie pytanie byli pewni, że zrobimy wszystko, aby meczu nie przegrać. Oni też starali się, aby nam pomóc. Przypominam sobie zabawną historię. Nie wiem, jaka drużyna wtedy przyjechała, ale z całą pewnością nie Garwolin. Piłkarze z Garwolina przyjechali samochodem, a ci, o których chcę napisać pociągiem. Może był to Świder lub Józefów w pierwszym roku rozgrywek. Nie jest to w tej chwili ważne. Pociąg, do Parysowa przyjeżdżał ok. godz. 9.00. Do meczu było kilka godzin, więc nasi przeciwnicy poszli do knajpy, aby coś zjeść. Nasi kibice natomiast wdali się z nimi w rozmowę i okazując „wielką” gościnność, poczęstowali ich wódką i piwem. Nie trzeba dowodzić, że jedno i drugie obiera oddech. O tej pomocy kibiców dowiedziałem się tuż przed meczem. Za tą gościnę nasi przeciwnicy zapłacili wysoką przegraną. Teraz o meczach z Garwolinem. Nie pamiętam, w jakiej kolejności te mecze były rozgrywane. Gdzie był mecz a gdzie rewanż? Tak czy inaczej rozpocznę od meczu w Garwolinie. Wygraliśmy 3:2. Z tego meczu pamiętam dwa wydarzenia, jedno nieprzyjemne, a drugie bardzo przyjemne. Przypominam sobie szarżującego po prawym skrzydle przeciwnika, ja miałem go kryć. Nie przeczę, że wziąłem go trochę na biodro, ale wydawało mi się w sposób dozwolony, bo sędzia nie zareagował przerwaniem akcji. Efektem tego był fakt, że zawodnik ten wylądował na ziemi. Strasznie się zdenerwował i chciał mnie skosić. Nic mu z tego nie wyszło, ponieważ starałem się być szybszy od niego, ale mimo wszystko musiałem bardzo uważać. Tylko dwa razy, na szczęście bezskutecznie, polowano na moje kości, w Śródborowie i Garwolinie. Drugie wydarzenie w Garwolinie było dla mnie o wiele przyjemniejsze. Byłem zwrócony do naszej bramki przodem nagle piłka znalazła się w moim zasięgu. W sporcie liczy się bardzo jak wiadomo czas i szybkość. Ja tego czasu wtedy nie miałem tym bardziej, że byłem blisko własnej bramki. Wykonałem, więc „nożyce”, albo, jak kto woli „przewrotkę”. Za to właśnie w Garwolinie, a więc od kibiców naszych przeciwników, otrzymałem brawa. Poznali się na tym. Sprawiło mi to niezłomną radość. To jest wszystko, co pamiętam z meczu w Garwolinie. Wrócę jeszcze na chwilę do „nożyc”. Bez fałszywej skromności powiem, że te nożyce w naszej drużynie robiłem tylko ja. W drużynach naszych przeciwników też tego nie widziałem. Nie to jest najważniejsze. Przypomniała mi się zabawna historia. Otóż kolegą z naszej drużyny, któremu nie podobały się moje „nożyce” był „Leonek” i wyraźnie mi to mówił po takim zagraniu. Ja się wcale tym nie przejmowałem, ponieważ uważałem, że każdy ma prawo mieć swój styl gry, aby był tylko skuteczny. Zabawność tego wszystkiego polegała na tym, że po takich „nożycach” w jednym meczu w Parysowie ten sam „Leonek”, nie wytrzymał i podbiegając do mnie podał mi rękę gratulując. Pamiętam dokładnie jego uścisk dłoni i słowa: „teraz dobrze to zrobiłeś”. Ja wiedziałem, co jemu się nie podobało. Uważał, i być może słusznie, że nie zawsze takie zagranie było konieczne. Często tego nie robiłem, 2-3 razy w jednym meczu. Nie ukrywam, że robiłem to trochę „pod publiczkę”, ale przeważnie musiałem tak zagrywać, ponieważ wymagała tego sytuacja. Nie będę się więcej na ten temat rozpisywał. Dodam tylko tyle, że jest to zaskakujące zagranie dla przeciwnika, a na odwracanie się w odpowiednim kierunku nie zawsze jest czas. Zresztą ci, co się znają na piłce, to wiedzą, o co chodzi. Tak czy inaczej zadaniem Januszka „Leonka” i moim było to, aby nie dopuścić przeciwnika do strzału i nie narazić Kazika na kontuzję. Dlatego też dwaj z naszej trójki braliśmy niejednokrotnie przeciwnika w tzw. „kleszcze”, aby Kazik mógł bezpiecznie dla siebie wejść w posiadanie piłki. Pozycja bramkowa jest najbardziej niebezpieczna. Kazik swoje braki we wzroście nadrabiał dużą szybkością i kocią zwinnością. Niejednokrotnie jednak rzucał się pod nogi szarżującego napastnika drużyny przeciwnej. Zawsze słusznie nas za to ochrzaniał, że dopuszczamy do takich sytuacji. Takie sytuacje stwarzał przeciwnik, a my nie zawsze mogliśmy temu zapobiec, ponieważ nasi rywale też umieli grać w piłkę.
MECZ Z GARWOLINEM U SIEBIE

Można powiedzieć, że nie jest ważne, jaka drużyna przyjeżdża, ale skąd przyjeżdża. Mobilizacja przed tym meczem musiała być duża, ponieważ mamy grać z Garwolinem. Mecz sędziował Marian Jończyk z Garwolina. Znał naszych przeciwników jak również i nas. Wydarzyła się wtedy bardzo zabawna historia, o której za chwilę napiszę. Mecz rozpoczął się jak każdy inny. Pamiętam dokładnie, że do przerwy prowadzimy 5:0. Coś nieprawdopodobnego, z Garwolinem taki wynik do przerwy. Kibice szaleli, ale tylko do przerwy. Marian sędziował obiektywnie, ale tylko do przerwy. W drugiej połowie nie strzelamy żadnej bramki, a przeciwnik jedną. Jest, więc 5:1 dla „PARTYZANTA”, mimo że my gorzej nie graliśmy niż przed przerwą. Nam to wystarczyło, cieszyliśmy się z takiego wyniku, a kibice nie. Mieli pretensje nie do nas tylko do sędziego, i słusznie. Dziś trudno w to uwierzyć, ale sędzia, nasz kolega i kolega naszych przeciwników, musiał tak sędziować. Okazało się, że przyjechał z nimi jednym samochodem. Podczas przerwy nasi przeciwnicy zagrozili sędziemu, że będzie wracał do Garwolina na piechotę, jeśli nie będzie ich „dwunastym zawodnikiem”. Ten sędzia Marian podszedł do nas po zakończonym meczu, mówiąc „Chłopaki, przepraszam was, musiałem tek sędziować”. Ciekawe, że żaden z moich kolegów nie miał do niego pretensji. Może, dlatego przyjęliśmy to spokojnie, ponieważ znaliśmy sędziego i mecz wygraliśmy wysoko. Garwolin został przecież rozgromiony 5:1! Mogliśmy rzecz jasna wygrać wyżej-przy innym sędziowaniu po przerwie. Wspomniałem o niezadowoleniu kibiców. Oni nie byli, bo nie mogli być zadowoleni z takiego sędziowania po przerwie. Pamiętam dokładnie, że ojciec Tadka p. Żurawek wystartował do sędziego wypowiadając słowa: „Ty kaloszu”. Nie wiem jak by to się skończyło, gdyby nie moja interwencja. Tego „kalosza”(fajnego w sumie chłopaka) ja obroniłem, mówiąc: panie Żurawek, niech pan się uspokoi. Mecz jest wygrany wysoko. Nie wiem skąd ja wziąłem tyle wewnętrznych sił, aby uspokoić i przekonać ojca naszego kolegi. Jeśli jestem przy sędziach, to nie sposób nie wspomnieć o innym incydencie. Mecz mamy wygrany, nie pamiętam, z jakim przeciwnikiem i w jakim stosunku bramkowym (było to w pierwszym roku rozgrywek). Znowu podchodzi, a raczej podbiega Janek Frelek s. Ludwika i chce zaatakować sędziego. Ten miał wymowną pięść. Ja tego sędziego nie znałem, sędzia jak wielu innych. Sędziował moim zdaniem obiektywnie. Ja jestem w bezpośrednim sąsiedztwie tego incydentu. Wpadłem bez pardonu między sędziego i Janka, wypowiadając głosem nieznoszącym sprzeciwu następujące słowa „Nie dotkniesz go”. Ci, co znali Janka, to wiedzą, że nie było łatwo go uspokoić. Janek mnie lubił, ja jego też i być może, dlatego się uspokoiła chwilę podchodzi do mnie sędzia, podaje mi rękę i mówi „Dziękuję panu za obronę”. Nie pamiętam, co ja na to odpowiedziałem. Chyba tylko się uśmiechnąłem. Zapamiętałem ten fakt do dziś. Po moich słowach „nie dotkniesz go”, Janek spojrzał na mnie a ja na niego. Obydwaj mieliśmy wyostrzony wzrok. Jaki ja byłem pewny swego. Ta moja szczupła sylwetka coś jednak znaczyła. Ja nawet przez moment nie pomyślałem (Janek zapewne też), abyśmy mogli się z tego powodu pogniewać. Moje agresywne słowa zrobiły swoje. Nie mogę poprzestać na tym, co napisałem na temat Janka Frelka s. Ludwika. Był w partyzantce podczas okupacji. Jeśli nie był najodważniejszym AK-wcem, to z całą pewnością do najodważniejszych należał. Po latach spotykaliśmy się przy stole niejednokrotnie przy kieliszku, był przecież bratem mojego wujka Rafała, też swego czasu zagorzałego kibica. Ja ogromnie lubiłem słuchać o wyczynach partyzantów w Parysowie podczas okupacji. Dziś mogę powiedzieć szczerze, iż jestem niezmiernie zadowolony, a nawet dumny z tego, że w tamtych latach pięćdziesiątych nadaliśmy drużynie nazwę „PARTYZANT”. Graliśmy między innymi dla partyzantów i choć teraz zdajemy sobie z tego bardziej sprawę niż dawniej, to w żaden sposób faktu tego nie da się pominąć. Jak już wspomniałem warto było grać w „PARTYZANCIE” i dla partyzantów? Z tego, co pamiętam, to na nasze mecze przychodzili następujący partyzanci AK-wcy: Jan Frelek s. Ludwika, Marian Bieńko, Jan Tarnowski, Marian Frelek, Mieczysław Foryś, Wacław Oskroba i Tadeusz Szeląg. Być może nie wszystkich wymieniłem- przepraszam, jeśli kogoś pominąłem. Na mecze przychodzili prawie wszyscy, też prawie wszyscy żyjący rodzice moich kolegów. Moja mama nie przychodziła. Była raz może dwa. Bardzo przeżywała moje występy na boisku. Kiedyś powiedziała „Jak nie będziesz grał, to na mecze będę przychodziła”. Gdy przechodziłem próg naszego domu, to pierwszymi słowami, jakie do mnie wypowiadała było „wygraliście?”. Poza dwoma wyjątkami odpowiedź brzmiała „tak”. Wielu było chętnych, aby się z nami zabrać na mecze wyjazdowe. Nie wszystkich mogliśmy zabrać do jednego samochodu. Z meczów zawsze wracaliśmy ze śpiewem na ustach. Była następująca umowa z kibicami, którzy oczekiwali w Parysowie na wynik meczu wyjazdowego:, jeśli wygramy-śpiewamy piosenkę „Morze, nasze może”; jeśli przegramy-śpiewamy piosenkę „Niech żyje sport, sport żyje nam”. W taki sposób z jadącego samochodu informowaliśmy kibiców o wygranym lub przegranym meczu. Mnie niejednokrotnie ponosiła młodzieńcza fantazja i na „szoferówce” jadącego samochodu robiłem „mostek”. Czterech kolegów trzymało mnie za dwie ręce i obydwie nogi, abym nie spadł na zakręcie.
DWA MECZE Z KARCZEWEM

Pierwsza minuta-strzelają nam bramkę i przegrywamy 0:1. Było to 8 maja, tę datę pamiętam, bo nasza koleżanka Stasia Borkowska urządziła imieniny. Po kieliszku koledzy wypili, ci dwaj partnerzy z obrony i bramkarz. Ja na tych imieninach nie byłem. Po tak szybko straconej bramce, myślałem, że te imieniny wychodzą bokiem. Zdenerwowany powiedziałem do kolegów następujące zdanie „Ja was nauczę pić wódki przed meczem”. Był to jedyny przypadek. Później pomyślałem, że jeden kieliszek w tak młodych organizmach spustoszenia nie powinien zrobić, ale zdenerwowany tak nieelegancko odezwałem się do kolegów. Pamiętam, że po tej bramce w pierwszej minucie i po moich słowach rozpoczął się koncert gry. Ta nasza sportowa złość zrobiła swoje (koledzy też się zdenerwowali, ale żaden nie wypowiedział słowa). Do przerwy jest jednak w dalszym ciągu 0;1- tak jak w pierwszej minucie. Po przerwie pada jednak wyrównanie. Jest 1:1 i znowu walka o każdą piłkę i o każdy metr boiska. Po jakimś czasie ktoś z kolegów strzela i jest 2:1 dla nas. Kibice szaleją, bo wiedzą, że mamy do czynienia z bardzo silną drużyną. Jest korner, większość z nich wybijałem ja, ale tylko z lewego rogu. Etatowo powinien robić to Stasio Badurek jako lewoskrzydłowy. Był to jednak bardzo koleżeński chłopak i nie miał zwyczaju nikomu przeszkadzać. Ale właśnie w tym meczu z Karczewem Stasio jest blisko piłki i widzę, że ustawia ją w narożniku boiska, ja wycofuję się do obrony i nie przeszkadzam koledze. Stasio bierze rozbieg i ku naszej radości strzela trzecią bramkę bezpośrednio z kornera. Rzadki to przypadek nawet w najwyższej klasie meczach. Jest 3:1 dla nas a rozentuzjazmowani kibice rzucają do góry wszystko, co mają w rękach. Dużo na temat Stasia Badurka napisałem, ale zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Stasio wart jest tego, aby za jego nieprawdopodobny wyczyn poświęcić mu tyle słów. W tym dniu były jego imieniny, zrobił sobie ładny prezent. Jeśli jestem przy bramkach, to wspomnę, że najwięcej strzelał ich „Juluś”. Miał do tego predyspozycje i mimo swojej wagi-ponad 90kg, grał bardzo kulturalnie. Był na tyle dobry, że nie musiał falować i robił z piłką, co trzeba.
REWANŻ W KARCZEWIE

Zabieramy ze sobą Stasia Frelka „Siaśka”- bramkarza. Był wtedy w wojsku, ale przyjechał na ten mecz. Znowu Kazik gra w polu na lewej pomocy, a Tadek Żurawek przeszedł na prawą pomoc. Idzie nam ciężko, bardzo ciężko-przegrywamy. Ja z Kazikiem grałem na lewej stronie defensywy i wiadomo, że mamy kontrolować określoną strefę boiska. Pamiętam, że jeśli miałem piłkę, to najczęściej zagrywałem do Kazika, a on do mnie, ale z tego nic nie wynikało. Nie możemy w żaden sposób podejść do środka boiska, odbierać piłki zbytnio sobie nie pozwalamy, ale co podamy do przodu, to ona wraca jak bumerang i tak prawie cały czas. Jak grali inni koledzy-nie pamiętam, pamiętam tylko to, że z Kazikiem, z którym rozumieliśmy się, niczego nie możemy wskórać. Przeciwnik po prostu nam na niezbyt wiele pozwalał. Przegrywamy 1:5 i pod pretekstem nieobiektywnego sędziego, schodzimy z boiska, a wynik meczu jest zweryfikowany jako walkower 0:3 lub taki, jaki rzeczywiście padł. Tego nie pamiętam. Dziś uważam, że nie mieliśmy racji schodząc z boiska w Karczewie. Wystawili jeszcze silniejszą drużynę niż ta, z którą w Parysowie wygraliśmy 3:1. Oni też pamiętali tą porażkę- 1:3, mimo że do przerwy prowadzili z nami 1:0. Taki jest sport. Jak z tego wynika, nieźle się z nami do tego meczu przygotowali? Co innego jest stronniczy sędzia, a co innego fakt, że przeciwnik nie daje pograć, bo jest bardzo mocny? Być może 3-4 razy sędzia nas oszukał, ale przy wyrównanych drużynach fakty takie nie muszą mieć aż tak wielkiego znaczenia. Tak czy inaczej, w moim odczuciu racji nie mieliśmy i tak też postąpił O.Z.P.N. weryfikując mecz jako przegrany. Jak wynika z moich wspomnień, byliśmy na wozie, ale bywaliśmy i pod wozem? Taki jest sport. Co by się nie chciało napisać, to ten sport był dla nas pasją. Nasi przeciwnicy niejednokrotnie mówili, że czego, jak czego, ale najbardziej zazdroszczą nam kibiców, a szczególnie tych piszczących z przerażeniem dziewczyn i cieszących się jak atakujemy i wygrywamy. Nie tylko, dlatego warto było grać w Parysowie. Gdyby mnie ktoś zapytał czy nie żałuję, że grałem dla ludzi, którzy nas wszystkich znali, to odpowiedź jest tylko jedna- nie żałuję. Mimo, że nasze drogi rozeszły się, to jednak, gdy się spotykamy, to mamy, o czym porozmawiać.
DWA MECZE PRZEGRANE Z WESOŁĄ

Pierwszy mecz rozegraliśmy na boisku przeciwnika. Była to drużyna wojskowa i po wypowiadanych imionach: Ernest, Erwin, Gerard nie trudno było zorientować się, że gramy z chłopakami ze Śląska. Byli od nas około dwóch lat starsi. Moi koledzy mieli dopiero iść do wojska. Zapewne byli to w większości III-ligowcy, ponieważ grali wspaniale. Kazik po latach powiedział mi, że dowódca lub trener zagroził, „Jeśli nie zrobicie dwucyfrówki, to powsadzam wszystkich do mamra” Wychodzili, więc ze skóry, żeby nie siedzieć w „ mamrze”. My też staraliśmy się, ale przegraliśmy 1:13. Pogrom!- nigdy w życiu nie brałem udziału w tak wysoko przegranym meczu. Stefan Frelek -„Szpagat” zadeklarował swój udział w tym meczu. Zagrał z nami na lewym skrzydle, ale nie wiele to dało. Choć dawniej był wspaniałym piłkarzem, to teraz grał raczej przeciętnie. Jeden z kolegów powiedział, że Stefan grał jak panienka. Rzeczywiście lata przerwy robią swoje. Stefan i tak utrzymywał długo dobrą formę, ale jak już wspomniałem lata robią swoje. Zatrzymam się na chwilę przy osobie Stefana (obiecałem, że o każdym ze starszych kolegów, którzy grali z nami w piłkę, parę zdań napiszę). Stefan grał wspaniale w drużynie naszych starszych kolegów. Był i jest starszy od nas o około 5 lat. Darzył mnie sympatią być może, dlatego, że nasi dziadkowie byli braćmi. Myśmy się po prostu lubili. Kiedyś, jeszcze w pierwszym roku rozgrywek, rozgrywamy mecz towarzyski z budowlańcami a raczej wiertaczami, którzy pracowali koło Garwolina. Było to po festynie, o czym napiszę w innym miejscu. Mecz towarzyski- to można sobie na to czy owo pozwolić. Stefan koniecznie chciał zagrać ze mną w ataku. Zwykle grywał na lewym skrzydle. Pamiętam, że podszedł do mnie i powiedział- „Franek zagramy obydwaj na lewej stronie ataku”. Dobrze- odpowiedziałem, ale wybieraj- na skrzydle czy na łączniku, bo mnie jest wszystko jedno. Zagram na skrzydle-powiedział. Wśród kibiców dało się odczuć poruszenie i usłyszeć zdanie: „Stefan gra z Frankiem na lewej stronie ataku! Idziemy na drugą stronę to popatrzymy”. Stefan do dziś jest legendą parysowskiego sportu, a wtedy kibice mieli w pamięci jego zagrania z przed 5 lat. Muszę stwierdzić, że Stefan mieścił się swobodnie w naszym składzie, ale już nie te lata. Jest rzeczą zrozumiałą, że był znacznie wolniejszy niż dawniej. Szkoda, że Stefan, jago brat Zdzisiek, Zdzisiek Zabiegałowski oraz Franek Nikita nie urodzili się o 5 lat później. Wtedy gralibyśmy razem. Nasza drużyna wymagała retuszu. Akurat nam tych kilku brakowało. Oni wszyscy okres swojej świetności mieli poza sobą. O Stefanie wspomniałem, a inni przestali w ogóle grać. Wyjątkiem był Zdzisie Zabiegałowski, grał w III-ligowej drużynie w Myśliborzu. Ten miał przedłużoną karierę. Spotkałem go parę miesięcy temu w Otwocku i jego brata Wieśka (też się dobrze zapowiadał i grał z nami 1 lub 2 razy na początku mecze towarzyskie). Trafił się też „Leonek”. Poszli w trójkę na „wzmocnioną” kawę do Stasia Oskroby, ja nie poszedłem, ponieważ przyjechałem do Otwocka samochodem. Trochę żałuję, bo ze Zdziśkiem powinienem porozmawiać. W biegu. Zdzisiek powiedział mi, że grając w drużynie naszych starszych kolegów na pięć bramek on strzelił cztery. Tak rzeczywiście było. Pamiętam, że obok Zdziśka Zabiegałowskiego Stefan Frelek ośmieszał swoich przeciwników. Mnie udało się to tylko raz. Jak przechodziłem trzeciego przeciwnika, to usłyszałem petardę śmiechu? O tym wspomniałem, gdy opisywałem mecz w Parysowie ze Śródborowem. REWANŻ Z WESOŁĄ W PARYSOWIE

Ten mecz nam wyraźnie nie wyszedł. Obiektywnie muszę stwierdzić, że oni byli poza naszym zasięgiem. Tego rewanżu nie musieliśmy przegrać aż tak wysoko- 1:8. Były, co najmniej dwie przyczyny tak wysokiej przegranej, jeśli nie więcej. Ja naderwałem ścięgno i byłem przez to rzecz jasna mniej pożyteczny niż zwykle. Boisko było się, ale czy to raz człowiek grał na mokrym boisku? Drugą przyczyną przegrania meczu tak wysoko było to, iż „Juluś” usunął z boiska Januszka Romanka, mając nie wiadomo o codo niego pretensje. Januszek rwał się do walki i być może poszedł zbyt odważnie do przodu, pozostawiając lukę na prawej obronie. Nie był to jednak powód do takiego potraktowania kolegi. „Juluś” był od nas o dwa lub trzy lata starszy i był jak już wspomniałem kapitanem drużyny. Zawsze uważałem, że ten incydent był nikomu nie potrzebny. Nerwy zrobiły swoje a Januszek ujął się honorem i zszedł z boiska. Gdyby nie usłuchał kapitana to pewnie na tym by się skończyło. Na zdanie „zejdź z boiska” zareagował tak jak napisałem. Był to drugi błąd „Julusia”. O pierwszym napisałem przy okazji meczu z Otwockiem i dotyczył mnie. Dziś uważam, że wszyscy zrobiliśmy błąd, „Juluś” zbyt nerwowo zareagował. Januszek nie musiał słuchać kapitana, a my powinniśmy wziąć w obronę naszego kolegę. Był to jedyny niepotrzebny zgrzyt. Nikt w tym meczu nie zagrał cudownie, „Juluś” też skoro przegraliśmy 1:8. O wygraniu nie mogło być mowy, ale gdyby nie moja kontuzja i gra w pełnym składzie, to przegrana byłaby niższa. Jeśli mowa o kontuzjach to mnie się przytrafiło tylko raz, ale grałem do końca, tylko już nie tak jak powinienem. Drobnych urazów nabawili się też inni koledzy, ale poważnym kontuzjom ulegli tylko dwaj koledzy. W pierwszym roku Stasiek Sowiński, był to raczej przypadek, a w drugim roku został brutalnie „skoszony” Tadek Żurawek w Śródborowie. Ten mecz opisałem wcześniej.
PRZYGODA Z KOLEGAMI W SZKOLE

Jeśli chodzi o mecze w „PARTYZANCIE” Parysów, to opisywałem wszystkie, lecz nie każdy szczegółowo. Starałem się zrobić to obiektywnie jak tylko mogłem i umiałem. Było trochę wydarzeń związanych z meczami Parysowie. Część opisałem i jeszcze do tego wrócę. Teraz napiszę o moich kolegach ze szkoły. Jak wspomniałem w pierwszym roku rozgrywek przyjeżdżałem na mecze do Parysowa ze swoim kolegą ze szkoły-„Olkiem”. Koledzy ze szkoły wiedzieli, że gramy obydwaj w Parysowie. Nie wiedzieli, że ja gram na lewej obronie-celowo z „Olkiem” zatailiśmy to. W szkole grałem na lewym skrzydle. Na lekcje wychowania fizycznego udawaliśmy się do Agrykoli, bo nie mieliśmy własnego boiska. Na śródmieściu prawie żadna szkoła nie miała boiska. Odwiedzał mnie niejednokrotnie „Leonek”, więc chodził razem z nami. Na boisku w parku Agrykoli widzimy przygotowanych do meczu naszych rówieśników z Technikum Budowlanego przy ul. Górnośląskiej. Oni strzelają na jedną bramkę a my na drugą. Pewnie sobie dziś nie pogramy-powiedział jeden z kolegów. Szykuje się jakiś mecz. Oni mieli profesora-starszego, łysego zupełnie 3, ······pana. W pewnym momencie podchodzi do nas bardzo kulturalny łysy pan i proponuje nam rozegranie towarzyskiego meczu. Wspomniał, że reprezentacja pewnej szkoły nawaliła, a czas trzeba czymś wypełnić. Chętnie się na to zgodziliśmy. My byliśmy reprezentacją klasy zasiloną przypadkowo „Leonkiem” a oni reprezentują szkoły. Wiedzieliśmy o tym, ale wyboru nie było. Mogliśmy grać lub nie. Rozpoczyna się mecz. Ja „Leonkowi” odstąpiłem „swoje” lewe skrzydło, a sam grałem na innej pozycji, nie pamiętam, na jakiej, ale z całą pewnością na lewej stronie. Trochę z tego meczu zapamiętałem. Byliśmy równorzędnymi przeciwnikami dla naszych rówieśników z w/w szkoły. „Leonek” grał bardzo dobrze. Pamiętam jak huknął z woleja w poprzeczkę, myśleliśmy, że poprzeczka spadnie. Myślę, a nawet jestem tego pewien, że nie powstydziłem się „Leonkiem” w Warszawie tak jak „Olkiem” w Parysowie. Wynik brzmiał 1:1! Sędziował nam bardzo obiektywnie ich profesor, czarujący starszy pan. Po meczu podszedł do nas i pyta: Chłopcy a wy jesteście reprezentacją, jakiej szkoły? Wybuchła petarda młodzieńczego śmiechu. Po chwili wyjaśniamy to zbyt długo, nie wypadało się śmiać. My jesteśmy reprezentacją klasy Technikum Mechanicznego Nr 1 z ulicy Śniadeckich, zasilani jesteśmy tylko tym kolegą i wskazaliśmy na „Leonka”. Strasznie kręcił głową, nie chciał uwierzyć, ale w końcu uwierzył. Pogratulował nam, uśmiechnął się i poszedł. Rzeczywiście moi koledzy z klasy grali wspaniale. Zdobyliśmy mistrzostwo szkoły, ale już bez „Leonka”. Nikt z naszych szkolnych przeciwników na to by się nie zgodził. Znaliśmy się przecież wszyscy. Nasz profesor wychowania fizycznego znał możliwości piłkarskie poszczególnych klas i tak ustawił kalendarz rozgrywek o mistrzostwo szkoły, aby dwie teoretycznie najlepsze drużyny mogły spotkać się w finale. Graliśmy systemem pucharowym i rzeczywiście finał był taki, jaki przewidział profesor. My gromiliśmy wszystkich po kolei, a oni też. Nasi przeciwnicy w finale to klasa jednej z rozwiązanych szkół warszawskich. Nieźle musieli narozrabiać, jeśli rozwiązali szkołę. Całą klasę przenieśli do naszej szkoły. Nie ukrywam, że była to klasa łobuziaków. Za kilka minut ma się rozpocząć mecz. „Olek” już wtedy grał z nami w Parysowie. Umówiliśmy się wcześniej z „Olkiem”, że zagramy obydwaj w obronie. Kolegom prawie do końca nic o tym nie mówimy. Mieliśmy swój skład jak każda klasa, a ja grałem na lewym skrzydle, mając za partnera fajnego. chłopaka Tadzia Dolinę, który grał na lewym łączniku. Czasem zamieniliśmy się pozycjami z Tadkiem. Kapitanem drużyny był „Olek” i rządził nami. Z „Olkiem” umówiliśmy się, że zagramy w korkach, a jak przeciwnicy będą protestowali, to mieliśmy przygotowane trampki. Pozostali koledzy korków nie mieli. Zawsze graliśmy w trampkach, ponieważ w szkole nie wolno było grać w korkach, ale zaryzykowaliśmy. Jeszcze chwilę i „Olek” ustala skład a tu takie zaskoczenie. „Frącik” (tak mnie w szkole nazywano) na lewej obronie? „Olek” czy ty zgłupiałeś? W takim meczu?- powiedział jeden z kolegów. Jego miejsce jest na lewym skrzydle. Poświęciłem się wtedy dla dobra drużyny tak jak w Parysowie obok Januszka a później „Leonka”. Koledzy nie wyobrażali sobie mojej filigranowej sylwetki w obronie. Jak wspomniałem z „Olkiem” umówiliśmy się, że nie będziemy mówili kolegom, iż ja gram w Parysowie w obronie. I teraz też nie mówiliśmy nic na ten temat. Jeszcze chwila dyskusji, którą przecina „Olek” mówiąc następujące słowa: „Tak, z „Frąckiem” wcześniej ustaliliśmy i koniec dyskusji”. Ja nie wiele się odzywałem tylko uśmiechnąłem się z boku. Ustawiamy się na boisku „Olek” mówi do mnie: „Frącik”, gramy tak jak w Parysowie”. Dobrze, tylko się nie przejmuj-odpowiedziałem. Zrozumiałem, że mamy grać zdecydowanie, ale jeśli trzeba będzie to i ostro, ale nie brutalnie. Różnica polegała na tym, że w Parysowie graliśmy trójką obrońców (Januszek, Olek i ja) a tu w tym meczu „Olek” i ja, a więc dwójką obrońców. Tu było trzech pomocników, a w Parysowie dwóch. Wspomnę jeszcze, że my rozebraliśmy się, a niektórzy z naszych przeciwników udawali „fetniaków” i grali w spodniach, jeden nawet w gabardinowych. Pamiętam, że z „Olkiem” wchodziliśmy ostro, ale nie brutalnie. Graliśmy przecież w korkach. Dziwiliśmy się, że pozwolili nam grać w korkach. Widocznie byli pewni swego. Słabi nie byli-to prawda, ale przegrali wysoko 1:5 lub coś koło tego, dokładnie nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że w walce o piłkę zawadziłem niechcący przydartym korkiem a więc gwoździem chłopaka i rozerwałem mu te gabardinowe spodnie od góry do dołu. Rwał się do bicia, ale nic z tego nie wyszło, bo w mojej klasie chłopcy byli dobrzy nie tylko w piłkę, jeśli było trzeba. Więcej szczegółów nie pamiętam, bo czas zrobił swoje. Koniec meczu- jesteśmy wielbicielami szkoły! Koledzy zamiast „Olka” -tego etatowego obrońcy (on grał tylko w obronie) podbiegli do mnie z gratulacjami. Powalili mnie z radości na ziemię. Gdy już wszyscy ochłonęliśmy (mecz był bardzo nerwowy), to któryś z kolegów zapytał. „Frącik”, co się z tobą stało? Ty w obronie rozegrałeś taki mecz?” Znowu uśmiechnąłem się tak jak przed meczem i powiedziałem „Olek, powiedz im, w czym rzecz”. Słuchajcie-mówi-„Olek” my obaj i jeszcze jeden (Januszek) gramy w Parysowie na obronie. „Ach ty diable i nic o tym nie mówiliście? A czy się ktoś o to pytał?”. Zawodu kolegom nie sprawiłem, a tak się obawiali. Nie dziwiłem się, bo przecież nie wszystko wiedzieli. My dużo rozmawialiśmy na temat „Olka” wyjazdów do Parysowa, ale jakoś udało nam się utrzymać w tajemnicy, na jakiej pozycji gram. Nikt nie miał wątpliwości, że ja gram w ataku, a jednak? Dlaczego szczególnie mnie zależało na tym, żeby się nie wydało, na jakiej pozycji ja gram w Parysowie? Dlatego, że ja wolałem grać w ataku i „Olek” to szanował. Pamiętam, że odbył się mecz pod koniec szkoły między naszym Technikum i inną szkołą średnią, nie pamiętam, jaką. Żaden z nas nie grał, bo uważaliśmy, że jeśli jesteśmy mistrzami szkoły, to reprezentacja powinna być oparta na naszej klasie. Nie pamiętam, dlaczego tak się stało, ale obok w/w faktu pewnie i to, że my już byliśmy na praktyce, a więc jedną nogą poza szkołą. Jak wspomniałem, z „Olkiem” opowiadaliśmy o meczach w Parysowie. Ktoś podsunął jakiś pomysł, aby rozegrać mecz między Parysowem a naszą klasą. Wszystkim się to podobało, szkoda, że do tego nie doszło. Byłoby to wspaniałe spotkanie pod każdym względem. „Olek” zawsze mówił, że fajnie się gra w Parysowie, a jeszcze lepiej tańczy z tamtymi dziewczynami. Na przeszkodzie stanął brak czasu. My rozgrywaliśmy mecze mistrzowskie w Parysowie, a podczas przerwy w rozgrywkach koledzy ze szkoły byli na wakacjach i tak już zostało. Ktoś może zadać mi pytanie:, Kto by wygrał? To jest trudne pytanie i dobrze, że pozostanie bez odpowiedzi. Uważam, że moi jedni i drudzy koledzy byli wspaniali. A już najwspanialej byłoby, gdybyśmy w latach pięćdziesiątych z dwóch jednostek utworzyli jedną. Oj miałem kilku kolegów w klasie, którzy przydaliby się nam w Parysowie. Pomarzyć można-dobre i to.
TROCHĘ O KOLEGACH JEDNYCH I DRUGICH

Ktoś może zapytać, czy ktoś z nas mógłby grać poza Parysowem w innej, może silniejszej drużynie. Oczywiście, że tak, ale na stałe tego nikt nie chciał. Jeśli w naszej drużynie grali koledzy z poza Parysowa, to niby, dlaczego ktoś z nas miałby grać gdzie indziej. Przecież tam grało się najlepiej. Niejednokrotnie piłkarze z drużyn naszych przeciwników mówili nam, że najbardziej zazdroszczą nam publiczności i tych naszych koleżanek, które stwarzają taką wspaniałą atmosferę. Tak nas dopingują i cieszą się, jeśli nam dobrze idzie. Pamiętam, że Stasio Oskroba namówił mnie, abym poszedł z nim i moim ciotecznym bratem Marianem Anczarskim na trening do Stali Kasprzak w Warszawie. Dałem się namówić i wziąłem udział w treningu, po którym trener tej drużyny wstawił mnie do szkoły na „lewe” nazwisko. Dał mi do ręki lewe zgłoszenie chłopaka, który był blondynem i miał kręcone włosy. Przeszła ta kombinacja i rozegrałem mecz w ataku na lewym skrzydle. Na ten mecz wybrał się mój partner ze szkoły, wspomniany wcześniej Tadzio Dolina. Sam nie grał. Usiadł na trybunach i obserwował. Po meczu podszedł do mnie i powiedział mi kilka komplementów. Trener zapytał czy może liczyć na mnie w następnych meczach. Coś mu tam odpowiedziałem, ale więcej nie poszedłem. Moje miejsce było w innej drużynie- w „PARTYZANCIE” Parysów. Mecz, o którym wspomniałem odbył się w tygodniu i nie kolidowało to z meczem w Parysowie. Inaczej być nie mogło. Nie wiedziałem, że za kilka lat będę pracował w Zakładach Kasprzaka, które opiekowały się tą drużyną. Mieli dobry sprzęt, trenera i wiele innych rzeczy. Pozwolę sobie napisać parę słów na temat mojego partnera szkolnego Tadzia Doliny (graliśmy jak już wspomniałem na lewej stronie ataku). Był fajnym kolegą, bardzo spokojny, ale niezwykle przekorny. Po ukończonej szkole spotkałem go przypadkowo w Warszawie. Był wtedy w wojsku. Drużyna w Parysowie rozleciała się, koledzy też poszli do wojska. Otóż ten spokojny i przekory Tadzio grał w drużynie wojskowej i opowiadał mi, że często podpadał. Podpadał, bo nie lubił tego politycznego ogłupienia w wojsku i często wędrował do aresztu. Jest niedziela, a więc i mecz, wtedy Tadzia wypuszczali. Tadzio grał i strzelał bramki, a po meczu znowu do „pudła”. I tak kilka razy. Jak wspomniałem, Tadzio był przekornym, choć niezwykle skromnym chłopakiem. Tadzio opowiadał mi dalej-siedzę i znowu mecz w niedzielę. Chcą mnie wypuścić, a ja mówię, że nie, jest mi tu dobrze. Wyjść mogę, ale grał nie będę i nie grałem. Od tamtej pory nie wsadzają mnie do „pudła”, więc gram dalej. Był to rzeczywiście cały Tadzio-uparty i konsekwentny. Nie widziałem go już ponad 30 lat. Moi niektórzy koledzy z Parysowa też mogli grać w innych drużynach, ale nie wszyscy chcieli. Najlepszym dowodem jest to, że Kazik i „Leonemiędzy innymi Kazik, dlatego nazwał go zaporą nie do przebycia. Niejednokrotnie po meczu schodził z boiska poturbowany. Najwszechstronniejszymi piłkarzami byli „Juluś” i Kazik. Mogli grać na każdej pozycji, od bramkarza do lewoskrzydłowego. Oczywiście, że nie na każdej pozycji czuliby się doskonale, ale zagrać mogli. Obok połowy drużyny mieli obydwie nogi, a jak wiadomo, jeśli piłkarz ma obydwie nogi, to jest mu prawie wszystko jedno, na której stronie boiska gra, na prawej czy lewej. Najlepsze warunki fizyczne miał „Juluś”. Najszybszymi zawodnikami byli Kazik, Januszek i Stasio Badurek(kolejność dowolna).O tym pisałem dość obszernie w tych wspomnieniach. Najgrzeczniejszym piłkarzem był Stasio Nowosielski. Grał nawet zbyt miękko. Trzeba zwrócić uwagę na to, że trochę inaczej grało się mecz a trochę inaczej bawiliśmy się piłką między sobą na treningach. Na koniec Rysiek Wardak, już wspomniałem wcześniej, że nie zapamiętałem jego ogromnych walorów, ponieważ graliśmy w przeciwległych.cdn...
 

 ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

JUBILEUSZ  50 –  LECIA KLUBU SPORTOWEGO „ORZEŁ” PARYSÓW

 

 

 

Obchody Jubileuszu 50 – lecia Klubu Sportowego "Orzeł" Parysów  zorganizowano po zakończeniu jesienno - wiosennej rundy rozgrywek piłkarskich w klasie okręgowej.

Niedziela 6 sierpnia 2006 roku   była dniem poświęconym historii klubu.

 

Uroczystość rozpoczęto Mszą św. w Kościele Parafialnym w Parysowie. Następnie licznie zgromadzeni przeszli do nowo wyremontowanych pomieszczeń dla klubu gdzie ksiądz proboszcz Janusz Grodek dokonał poświecenia.

 

Spotkanie pokoleń działaczy i zawodników w sali Gminnego Ośrodka Kultury w Parysowie poprowadził  Prezes Klubu p. Kazimierz Sionek.

 

- Szanowni Państwo, zaproszeni Goście - tak się składa, że na mojej drodze mieliśmy okazje spotykać się, współpracować i bardzo sobie te wspomnienia cenię, a myślę, że również ta działalność wiele pożytku przyniosła dla rozwoju sportu w naszym środowisku. Witam Przedstawicieli Mazowieckiego Związku Piłki Nożnej Pana Mirosława Starczewskiego członka Zarządu, Przedstawicieli Okręgowego Związku Piłki Nożnej w Siedlcach Państwa Krystynę i Piotra Siankowskich, Pana Andrzeja Kujdę Dyrektora Powiatowego Centrum Sportu w Miętnem, Młodszego aspiranta Roberta Przewłokę Kierownika Posterunku Policji w Parysowie, witam działaczy, witam młodych ludzi, którzy z organizacją są związani, witam wszystkich Państwa.
- Okazja jest wyjątkowa, bowiem Klub Sportowy „Orzeł” Parysów istnieje 50 lat .

 

Tymi słowami Prezes Klubu rozpoczął obchody jubileuszu.

 

Następnie odczytał „Historię Sportu” wprowadzając sentymentalno-nostalgiczny nastrój wspomnień, przywołując, co większe dokonania klubu i mniej znane fakty z jego historii.  W tym miejscu pamięć wspomagała  Historia spisana przez Pana Franciszka Frelka sportowca z lat 60 – tych niestety dzisiaj już nieżyjącego. Sporym źródłem informacji była jego własna wiedza gdyż  od lat dziecinnych kibicował jak również grał w barwach Parysowa. Możemy z niej dowiedzieć się wiele szczegółów jak daty i wyniki wszystkich meczów rozegranych przez naszą drużynę, składy, strzelców bramek itp.   Opisane są również wszystkie imprezy, w których nasz klub brał udział albo je organizował, szczegółowo udokumentowany jest również udział działaczy i zawodników w pracach społecznych na rzecz klubu. Pan Frelek spisał kronikę z iście benedyktyńską skrupulatnością. Z kroniki dowiadujemy się, że pierwszy Klub Sportowy nazwano PARTYZANT. I pod taką nazwą drużyna rozgrywała mecze. Brak jest jednak innych dokumentów dot. działalności PARTYZANTA, ale podjęto starania w kierunku ich odnalezienia. Być może jakiś dokument bądź zdjęcia zachowały się w domach członków dawnego zespołu.

W ciągu 50 lat przez  klub przewinęło się ponad 200 -tu zawodników a z obecnie grających najdłuższy staż w Orle Parysów mają  Jacek Serzysko, Grzegorz Rękawek, Korneliusz Sionek.

 

 

 

 

c.d.

 

 

W historii klubu należy również wspomnieć o staraniach o pomieszczenia na klub z przeznaczeniem na szatnie dla zawodników. W 2005 r. obecny zarząd klubu podjął

decyzję o wyremontowaniu pomieszczeń po byłym Banku Spółdzielczym. Prace rozpoczęto  w tym roku, czego byliśmy właśnie świadkami oddania pomieszczeń

zaplecza socjalnego wraz pomieszczeniami na prysznice . Obiekt został wykonany przy pomocy władz gminnych i Samorządu Województwa Mazowieckiego.

 

Mówiąc o dokonaniach na rzecz klubu sportowego w Parysowie chciałbym także przywołać pamięć tych, którzy nie doczekali dzisiejszej uroczystości.

W tym miejscu Prezes wymienił nazwiska zmarłych i uczczono Ich pamięć minutą ciszy.

 

Na zakończenie p. Kazimierz Sionek -  dziękując wszystkim powiedział: niech wiedzie się nam przez kolejne 50 lat, niech polska młodzież będzie zdrowa, niech sport będzie ważną częścią naszego życia społecznego, niech to połączenie ducha i ciała będzie tym, co jest najważniejszym celem, który dzięki Waszej aktywności powinniśmy spełniać, bo to dobrze służy człowiekowi, ludzkości, każdemu społeczeństwu, także nam wszystkich. Wszystkiego najlepszego.

 

Po odczytaniu Kroniki Sportu zasłużonym dla klubu wręczono pamiątkowe dyplomy oraz upominki klubowe w postaci proporczyków. Bardziej zasłużeni działacze sportowi z rąk Członka Zarządu MZPN otrzymali legitymacje honorowej odznaki mazowieckiego z.p.n.

 

Odznakę Złotą otrzymali: Frelek Stanisław, Anczarski Kazimierz, Romanek Jan, Frelek Teofil, Rogowski Jan

 

Odznakę Srebrną otrzymali: Bieńko Stanisław, Piłka Franciszek Krzysztof, Frelek Radosław, Kielak Ryszard,  Wawer Włodzimierz,  Sionek Kazimierz .

 

Puchary otrzymali Pan Włodzimierz Wawer  i Pan Tadeusz Frelek były działacz w imieniu, którego puchar odebrali synowie Pana Frelka niestety nieżyjącego.

 

Na ręce Prezesa Klubu Orła Parysów zaproszeni goście przekazali tablice gratulacyjne oraz w imieniu Pana Mariana Piłki Posła na Sejm R.P. - Pani Elżbieta Woźniak – Sionek przekazała dla klubu piłki.

 

Uroczystości zakończył wspólny poczęstunek, który w oryginalny sposób przygotowała dyrekcja Gminnego Ośrodka Kultury w Parysowie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

TURNIEJ PIŁKARSKI

Z OKAZJI JUBILEUSZU 50 – LECIA KLUBU SPORTOWEGO „ORZEŁ” PARYSOW

 

W niedzielę  13 sierpnia br. na boisku gminnym zorganizowano Festyn Jubileuszowy. Już od godz. 11 rozpoczął się mini turniej piłkarski , w którym ostatecznie zwyciężył "Orzeł" Parysów, pokonując w finale 3:2 K.S „Orzeł” Unin. Oprócz nich w turnieju startowały:

grupa "A"
Orzeł Parysów
Laguna Miastków
Laskar Laski
LZS Górki
grupa "B"
Paryżanie 04
LZS Babice
LZS Starowola
Orzeł Unin

W y n i k i :
Mecze grupa "A"
Laskar Laski-LZS Górki 0:2
Orzeł Parysów-Laguna Miastków 5:0
Laguna Miastków-LZS Górki 2:0
Orzeł Parysów-Laskar Laski 3:2
Orzeł Parysów-LZS Górki 1:1
Laguna Miastków-Laskar Laski3:0
grupa "B"
Paryżanie 04-LZS Babice 0:0
LZS Starowola-Orzeł Unin 0:1
Paryżanie 04-LZS Starowola 0:4
LZS Babice-Orzeł Unin 0:1
Paryżanie 04-Orzeł Unin 0:1
LZS Babice-LZS Starowola 1:3
półfinały
Orzeł Parysów-LZS Starowola 1:1 karne 3:2
Orzeł Unin-Laguna Miastków 0:0 karne 3:1

mecz o 3 miejsce
Laguna Miastków-LZS Starowola 4:1
Finał

Orzeł Parysów:Orzeł Unin 1:1 karne 3:2

 

Zespoły otrzymały pamiątkowe dyplomy, puchary i nagrody rzeczowe w postaci piłek

 

Mimo zaciętej walki mecze przebiegały w przyjaznej atmosferze a piłkarze i kibice bawili się wspaniale.

Dla odnowienia sił można było skorzystać z punktów gastronomicznych oferujących kiełbaskę z rożna i napoje.

Po emocjach sportowych licznie zgromadzona publiczność przeniosła się na plac przed Domem Strażaka gdzie bawiono się do białego rana przy muzyce  zapewnionej przez Gminny Ośrodek Kultury w Parysowie
      

 

Minęła feta, zaczęła się szara codzienność. Oby świetlane lata klubu tak chętnie przywoływane podczas obchodów 50-lecia nie stały się zamkniętym rozdziałem,

historii.

Zegar

Reklama

Najbliższe spotkanie

W najbliższym czasie zespół nie rozgrywa żadnego spotkania.

Najbliższa kolejka

Najbliższa kolejka 14

Kalendarium

19

04-2024

piątek

20

04-2024

sobota

21

04-2024

niedziela

22

04-2024

pon.

23

04-2024

wtorek

24

04-2024

środa

25

04-2024

czwartek

Statystyki

Brak użytkowników
zalogowanych i 2 gości

dzisiaj: 6, wczoraj: 29
ogółem: 869 232

statystyki szczegółowe

Losowa galeria

Orzeł Parysów sezon 2012
Ładowanie...

Butony